Kategorie
dźwiękownia

Jak nagrywać próbki do RhVoice, część 1

To nie będzie poradnik odnośnie doboru mikrofonu, sposobów mówienia czy tam wpływu pogłosu. do tego muszę jeszcze sporo poeksperymentować. Teraz chciałbym pokazać jak szybko podzielić nagranie na pojedyncze zdania bez zapisywania wszystkiego na piechotę.
Wiem, że większość z was woli poradniki tekstowe, ale w tym wypadku uważam, że prezentacja audio może dać więcej. Starałem się streszczać, ale i tak wyszło ponad dwadzieścia minut. Mimo to zachęcam wszystkich chcących tworzyć głosy dla wiadomego syntezatora do przesłuchania tego czegoś.

Kategorie
dźwiękownia

Jak użyć korektora i flangera.

Jakiś czas temu zapowiadałem przegląd darmowych wtyczek vst. W międzyczasie pomysł jednak ewoluował i przerodził się w prezentację poszczegulnych typów efektów. Na pierwszy ogień razem z użytkownikiem Piecberg prezentujemy korektor parametryczny i flanger. Napiszcie co o tym sądzicie i czy to ma jakiś sens.

Kategorie
dźwiękownia

Historia syntezatorów – wkraczamy w wiek dwudziesty.

Zaczyna się wiek dwudziesty. Mamy telefon, zaczynamy kombinować z radiem, kompozytorzy muzyki coraz bardziej odlatują w dziwne klimaty, pora aby zagrał prąd! Już wiadomo, że się da, teraz trzeba tylko zrobić tak aby miało to sens. No i tu zaczyna się cała zabawa i radosne eksperymentowanie. Dzisiaj mamy mikroprocesory, słuchawki true wireless, ale sto lat temu jakby było tego mniej. Do tego stopnia mniej, że nad głośnikami zastanawiano się dopiero jak to to zrobić. Mimo wszystko pan Cahil stworzył taaakie duuże coś, co przecież grało. Mimo wszystko nie każdy miał tyle rozmachu, a przede wszystkim pieniędzy żeby stworzyć potwora, który aby zagrać przez telefon musiał pobierać tyle prądu ile mniejsze miasteczko.
Zaczęto więc kombinować i pomniejszać co się dało. Kilka lat po debiucie Telharmonium powstał na przykład Choralcelo czyli faktycznie Telharmonium w pomniejszeniu. co prawda to nie był jeszcze instrument przenośny tylko coś, co dało się zmieścić w piwnicy większego domu, ale paru bogatych, którzy mieli pół miliona dolarów mogło sobie na taki instrument pozwolić. Pamiętajmy, że przez te wszystkie lata dolar cośkolwiek zmienił wartość i na dzisiejsze czasy byłoby to raczej kilkanaście milionów czyli tyle, że można by kupić za to po jednym reprezentacyjnym mieszkaniu w każdym z województw albo niemal całkowicie wypełnić basen olimpijski piwem. W każdym razie tych instrumentów sprzedano kilkadziesiąt, co świadczy chyba tylko o tym, że są jeszcze na świecie ludzie, którzy wolą kupić organki zamiast mieszkania.
Tak w ogóle do lat trzydziestych zaczęły powstawać mniej lub bardziej eksperymentalne instrumenty elektroniczne, które miały bądź to zastąpić organy, bądź to wspomóc szalonych kompozytorów w ich równie zwariowanej muzyce, ewentualnie miały być średnio tanim gadżetem dla muzyków. Niemal wszystkie tego typu instrumenty zostały wyprodukowane w jednym lub kilku egzemplarzach i do dziś przetrwała tylko niewielka część z nich. Mimo to niektóre pomysły były na prawdę ciekawe. Powstawały instrumenty, które odtwarzały zapisane na taśmie dźwięki czyli odpowiedniki dzisiejszych samplerów, z których pierwszy prawdopodobnie powstał już w roku 1912 i nazywał się Sound Producing Machine. Było to urządzenie badawcze, które pomagało zrozumieć naturę dźwięku. Prócz tego na początku wcale nie było jasno powiedziane, że jedynom słusznom drogom jest klawiatura. Były paski pokryte skórą, po których przesuwało się palcem, co umożliwiało tworzenie efektów typu glissando. Była tarcza, która na obwodzie miała również element, po którym przesuwało się palec. Była nawet warstwa blachy na podłodze, po której można było chodzić lub tańczyć i w ten sposób zmieniać wysokość dźwięku, a nawet taśmy perforowane, na których można było zapisać melodię, którą potem instrument odtwarzał. W końcu powstało kilka instrumentów opartych na elementach optycznych, co umożliwiało zmianę wysokości dźwięku w zależności od mocy światła, który na ten element padał czyli takie coś, jak te nasze czujniki oświetlenia, ale tworzone dla dziwnych kompozytorów.
Jednym z ciekawszych wynalazków tamtych czasów był „La Croix Sonore stworzony przez rosyjskiego kompozytora Nikołaja Obuchowa. To w ogóle był ciekawy gość. Mistyk należący do ówcześnie ponoć rozpowszechnionego wśród artystów teozoficznego kultu Salon de la Rose, a muzyka, którą tworzył miała być pomostem do świata ducha i stanu transcendentnego. To wszystko nie mogło się skończyć niczym normalnym i oczywiście efekty były ciekawe. Po pierwsze, był prawdopodobnie pierwszym kompozytorem wymagającym od wokalistów wydobywania ze siebie pozamuzycznych dźwięków. Do tego posługiwał się swoją własną notacją, nowe instrumenty jak np. fortepian, który zamiast strun miał kryształowe kule albo Éther czyli elektronicznie sterowany instrument do generowania infra i ultradźwięków, które wg Obuchowa miały wywierać mistyczne wrażenie na słuchaczach. W podobnym czasie powstał słynny Theremin, który produkowany jest przez różne firmy do dziś. Czemu? to dobre pytanie. Prawdopodobnie chodziło o to, że można na nim grać bezdotykowo, ale jak to działa nie podejmuję się wyjaśnić, bo elektronikiem nie jestem. W każdym razie Nikolaj Obuchow postanowił stworzyć swój własny wariant na temat Theremina, ale oczywiście musiał zakombinować. Całą elektronikę schował do mosiężnej kuli, a na niej zbudował krzyż ozdobiony centralną gwiazdą. Wykonując rytualne gesty w bezpośredniej bliskości tej gwiazdy można było wpływać na wysokość i głośność dźwięku.
Kolejnym instrumentem, o którym warto wspomnieć są Fale Martenota, które można w sieci znaleźć również pod nazwą ondes martenot. Instrument również w działaniu nieco podobny do theremina, jednak znacznie bardziej rozbudowany i kierowany raczej w stronę nowej muzyki poważnej. Dysponuje kilkoma brzmieniami, ale chyba ciekawsze jest to, że ma wbudowanych kilka typów głośników w tym stworzone przy użyciu sprężyn, które rezonując, dodają własnego charakteru. Na Youtube można znaleźć kilka kompozycji oraz prezentacji tego instrumentu. Na przykład to albo to.
Jak już wcześniej pisałem, jednym z celów twórców wczesnych instrumentów elektronicznych była próba zastąpienia organów piszczałkowych. Potencjalnych korzyści mogło być sporo, a najważniejszą chyba była wielkość. W latach trzydziestych można było tworzyć syntezatory, które można było przewieźć samochodem, a niektóre nawet przenieść. Problemem była tradycja, bo przecież jak to? bezduszny prąd i jakieś tam kable, kondensatory i inne żelastwo miałoby zastąpić szlachetny mahoń, i piszczałki? no przecież tak nie może być! BTW ponoć dopiero sobór watykański drugi wprowadził możliwość wprowadzenia do kościołów instrumentów elektronicznych. W każdym razie projektów było kilka, w tym takie, które na specjalnych dyskach miały zapisane optycznie brzmienie klasycznych piszczałek. Mimo wszystko z jakichś powodów wygrały organy Hammonda, które działały podobnie do Telharmonium. Ponoć rzeczywiście na początku były namiastką organów piszczałkowych i w pierwszych latach głównie taką rolę pełniły.
Na początku lat czterdziestych powstało również coś, co może nie było klasycznym instrumentem, jednak również warto o tym wspomnieć. Voder czyli pierwszy elektroniczny syntezator mowy był również urządzeniem badawczym, które miało pomóc w zrozumieniu zjawisk występujących w czasie generowania mowy. Ponoć urządzenie również pomagało w nauce języka osobom niesłyszącym.

A jednak udało się coś sprzedawać.

Prócz organów Hammonda, jak wiadomo dużą popularnością cieszył się Theremin. Mimo to powstało jeszcze kilka instrumentów,
które były sprzedawane w co najmniej kilkuset egzemplarzach. W związku radzieckim powstał Ekvodin, który był używany od początku lat czterdziestych do pojawienia się tranzystora czyli początku lat 60-tych. Był to instrument klawiszowy, monofoniczny, dysponujący kilkunastoma pokrętłami do regulacji barwy, mający klawiaturę czułą na docisk, która miała dodatkowy bonus w postaci możliwych ruchów klawiszy na boki, czym można było uruchomić wibrato. Na Youtube można znaleźć kilka nagrań tego instrumentu.
Z kolei Niemcy wyprodukowali coś, co zwało się Multimonica. Było to połączeniem czegoś jakby elektryczny akordeon oraz monofonicznego syntezatorka. Były dwie klawiatury, mocno to było awaryjne, ale ponoć jakoś tam się sprzedawało.
W stanach powstał np. Novachord czyli też taki syntezatorek nawet polifoniczny z kilkunastoma pokręcadełkami, pedałem głośności, który nawet w ostatnich latach został zsamplowany i dostępny jest za friko jako instrument do samplera Kontakt.

Na koniec kilka duużych maszynek, powstałych na przełomie lat 40-tych i 50-tych.

Mowa o urządzeniu do tworzenia muzyki Hanert electric orchestra oraz RCA Synthesizer.
To pierwsze urządzenie znowu było czymś dla kompozytorów poszukujących nowych brzmień. Zajmowało cały pokój, umożliwiało zapis dźwięków na specjalnych kartach, które można było odtwarzać z różną prędkością, w pętli albo i wstecz.
Drugi instrument był próbą zrozumienia co sprawia, że hit jest hitem. Generalnie firma RCA była liderem rynku rozrywki. Jak wiadomo, giganci mogą sobie pozwalać na zadawanie dziwnych pytań i mają wystarczająco dużo pieniędzy aby próbować na nie odpowiadać. W ten sposób powstał modularny syntezator, który miał analizować hity i tworzyć podobne. Oczywiście z projektu nic nie wyszło, ale co tam, wielcy się nie poddają i na urządzeniu stworzono kilka awangardowych kawałków muzyki. Ciekawostką może być fakt, że nie było tam standardowej klawiatury muzycznej tylko podobna do tych, które można znaleźć w maszynach do pisania. Na Youtube znalazłem zdaje się krótką prezentację tego czegoś, która może nie wydaje się jakoś specjalnie oszałamiająca, ale w tamtych czasach robiła wrażenie. Jest jeszcze coś, co prawdopodobnie powstało właśnie na tym syntezatorze, jednak należy do mocno eksperymentalnego nurtu:

Kategorie
dźwiękownia

Coś dla tych, którzy na bębnach.

Kategorie
dźwiękownia

Historia syntezatorów – Para w ruch!

W szkołach uczą, z resztą słusznie, że dziewiętnaste stólecie nazywane jest wiekiem pary i elektryczności. Faktycznie kwestie prądu zostały wtedy całkiem nieźle już ogarnięte i można było te całe góry badań powoli przekuwać w praktykę. Jednym z kierunków dociekań był, oczywiście, dźwięk, a konkretnie próby jego utrwalenia, przesyłu lub generowania. W połowie stulecia można już było rejestrować grę na specjalnie spreparowanym fortepianie, ale to nie było nagrywanie dźwięku tylko coś jakby taki praprzodek MIDI, czyli udało się zarejestrować, a później odtworzyć kolejność i czas naciskania klawiszy. To i tak było dużo, bo wcześniej pozostawały w zasadzie tylko nuty plus urządzenia mechaniczne jak pozytywki, które prócz tego, że były mega drogie to każda melodia wymagała nielichych przygotowań.
Mniej więcej w połowie XIX wieku zaczęto na poważnie próbować przesyłania dźwięku na odległość. Wiadomo co najmniej o dwóch takich, którym to się udało. Jednym był, znany chyba wszystkim Aleksander Graham Bel, drugim Elisha Gray. Czasy były ciekawe, bo aby dostać patent decydowały często nie tylko dni, ale nawet godziny, bo liczyło się kto pierwszy odwiedzi odpowiedni urząd. Okazało się, że Bell był w urzędzie dwie godziny przed Gray'em i tylko dlatego dzisiaj w szkołach każdego uczą, że to on wymyślił telefon. Gray nie poddawał się i jeszcze długie lata walczył o swoje, ale jak wiadomo, raczej bez rezultatów. Żeby było ciekawiej okazało się, że opis Bella zawierał na tyle dużo błędów, że urządzenie, w przeciwieństwie do konkurencji nie miało szans na poprawne działanie, więc Gray tym bardziej napierał. Na szczęście prócz walki z Bellem, pan szary próbował swoich sił w kilku innych pomysłach, które udało mu się zaklepać. Wymyślił między innymi muzyczny, lub harmoniczny telegraf. Urządzenie do przesyłania kilku wiadomości alfabetem Morse-a jednocześnie, każdą kluczując inną częstotliwością dźwięku. Już ciekawy był sam początek tego urządzenia, bo zaczęło się od tego, że jego bratanek dziecięciem będąc bawił się jego narzędziami. Swoją drogą musiał mieć ciekawego tatusia, bo prądu to tam trochę było. W każdym razie gdy połączył baterię z metalową wanną za pomocą własnych rączek okazało się, że gdy pocierał jedną z nich o wspomnianą wannę to słychać takie fajne buczenie. Wójek dość szybko obczaił, że to jest super metoda na generowanie dźwięków o różnych częstotliwościach i szybciorem zaczął w tym kierunku prace.
Urządzenie średnio sprawdziło się jako telegraf, bo na prawdę trudno było wyćwiczyć się na tyle, aby rozkodowywać kilka przekazów Morsem na raz, ale okazało się, że można robić całkiem niezły szoł dla gawiedzi, bo wystarczy zaciągnąć całą aparaturę do jakiejś większej sali, ustawić częstotliwości tak, aby odpowiadały dźwiękom muzycznym, w zupełnie innym miejscu zamknąć, najlepiej jakiegoś znanego, pianistę i dawaj koncerta! Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Ludzie słuchali pudełka, które grało jakoby samo z siebie, Gray zdobywał popularność i oczywiście hajs i interes się kręcił.

W zupełnie inny sposób do tematu podszedł inny gość, Wiliam Duddel. Pod koniec wieku dostał zlecenie aby poprawić komfort korzystania z ulicznych lamp elektrycznych. Rzecz w tym, że owe lampy wykorzystywały zjawisko łuku elektrycznego, więc dość głośno i średnio ładnie to bzyczało. Duddel odkrył między innymi, że bawiąc się napięciem dostarczanym do łuku może sterować częstotliwością dźwięku, jaki zeń się wydobywa. Stwierdził, że co on, gorszy? i też pokazał szerszej publiczności swój wynalazek jako instrument muzyczny. Przy okazji wyszło, że prócz lampy, która w zamierzeniu miała buczeć pod dyktando Anglika, w pobliskich biurach również grało, więc pojawiła się koncepcja przesyłania muzyki telefonem lub jeszcze ciekawiej, siecią elektryczną. Bo wiecie, tego jeszcze nie pisałem, ale trzeba pamiętać, że pierwszy głośnik, jaki znamy dzisiaj został zmajstrowany w latach dwudziestych XX wieku, więc wcześniej był wielki problem pt. jak tu zrobić tak, aby ktokolwiek usłyszał to, co było generowane.
Koncepcja przesyłania muzyki przez telefon spodobała się szczególnie niejakiemu Thaddeusowi Cahillowi, który w ostatnich latach XIX wieku zbudował coś, co można określić jako pierwszy, rzeczywiście prawdziwy instrument elektryczny, Telharmonium. Cahill miał ideę zbudowania maksymalnie uniwersalnego instrumentu, który miałby zalety wszystkich innych, za to wad jak najmniej. Pisał między innymi: "Telharmonium pozwoliłoby połączyć ekspresję fortepianu oraz podtrzymywanie dźwięku harakterystyczne dla organ. Muzyczną intensywnośc skrzypiec z polifonią całej sekcji smyczkowej oraz barwę i siłę instrumentów dętych z umiejętnościami akordów organów. Poprawiwszy defekty instrumentów tradycyjnych Telharmonium uczyniłoby je przestarzałymi".
Inspiracją do stworzenia takiego instrumentu było m.in. dzieło Hermanna Helmholtza "On the Sensations of Tone". W książce autor pokazał, że dźwięk składa się z jednego, podstawowego tonu oraz wyższych dźwięków, które razem określają barwę dźwięku. Cahill stwierdził, że można zbudować instrument, który będzie generował właśnie takie zestawy dźwięków sinusoidalnych i w ten sposób będzie się dało zasymulować każdy istniejący instrument i każdy jego aspekt brzmienia mieć pod całkowitą kontrolą. Na marginesie warto dodać, że takie podejście do dźwięku bywa stosowane jeszcze dzisiaj i ma nawet swoją nazwę: synteza addytywna. Pomysł przesyłania muzyki via sieć telefoniczna nie był nowy. Prócz opisywanego wcześniej łuku elektrycznego już w roku 1809 pruski wynalazca Samuel Thomas Soemmerring stworzył urządzenie do grania na dużą odległość na strojonych dzwonach. Co prawda aparat służył do badań zupełnie niezwiązanych z akustyką, ale i tak spowodował szereg spekulacji i badań nad możliwościami przesyłania dźwięku na większe odległości.
Innym, na prawdę ciekawym projektem był pomysł węgierskiego inżyniera Tivadara Puskása, który w roku 1893 założył coś jakby pierwsze radio dystrybuowane właśnie przez sieć telefoniczną. Wystarczyło zadzwonić pod odpowiedni numer i można było posłuchać najnowszych wiadomości lub ostatnich muzycznych hitów. Ciekawostką jest fakt, że usługa działała aż do II wojny światowej, kiedy to została totalnie rozpierdzielona sieć kabli i telefoniczna gazeta poszła się… Jeszcze ciekawiej poczynano sobie w Paryżu, gdzie jeszcze wcześniej, bo na początku lat 80-tych założono coś o nazwie Théâtrophone, czyli aparat do transmisji przedstawień teatralnych. Tu panowie w ogóle poszło po całości, bo stwierdzono, że w sumie człowiek ma dwoje uszu, więc można do każdego ucha przetransmitować sygnał z osobnego mikrofonu i w ten sposób powstała pierwsza i chyba jedyna stereofoniczna telefonia.
Jednak największy wpływ na Cahilla miały pomysły Gray'a. Problem w tym, że początkowo urząd odrzucił patent Cahilla, bo był zbyt podobny do wynalazku muzycznego telegrafu. Co zrobił? ano to, co chyba większość z nas czyli zaczął ostro hejtować wynalazek konkurencji. Twierdził, że żaden kulturalny człowiek nie byłby w stanie słuchać tych zgrzytów, pozbawionych ekspresji, o dość przypadkowej dynamice.
Telharmonium był instrumentem dość skomplikowanym. Posiadał trzy manułały, każdy po sześć dodatku układ klawiszy był dość nietypowy, gdyż trzeba było sterować nie tylko tonem podstawowym, ale również wyższymi składowymi. To wszystko było tak mega trudne, że trzeba było zatrudnić kompozytora, który tworzył utwory specjalnie na ten instrument.
Pod względem energożerności to był prawdziwy potwór! 15000W robiło swoje! Moc wysyłana w sieć telefoniczną była tak duża, że urządzenie zakłócało inne rozmowy!
Brzmienie instrumentu rzeczywiście wywołało niemało zamieszania. Pisano, że co prawda Telharmonium nie ma pewnych cech niektórych instrumentów, za to pozwala na niemal nieskończone możliwości zmiany brzmienia. W dodatku jest niezwykle czuły na sposób gry muzyka, daleko bardziej niż jakikolwiek znany wcześniej instrument.
Na Telharmonium mogło grać i najczęściej tak było, kilku muzyków, z których każdy zajmował się partią innego instrumentu. Ponoć efekty były oszałamiające. Telharmonium doczekał się nawet dysput filozoficznych. Pisano, że do momentu powstania tego instrumentu dobra muzyka była dostępna tylko dla bogatych. Wielkich kompozytorów można było usłyszeć na deskach scen największych filharmonii, oper czy teatrów, a na bilet na prawdę nie mógł pozwolić sobie każdy, nie wspominając o absolutnym wymogu wieczorowego stroju. Telharmonium na dobrą sprawę pozwolił, często po raz pierwszy, usłyszeć wielkie dzieła muzyki przez przeciętnego Kowalskiego, czy raczej Johna Doe, bo rzecz się działa w Nowym Jorku.
W sumie powstały trzy wersje Tellharmonium. Pierwsza, ważąca zaledwie jakieś siedem ton była jedynie prototypem uruchomionym aby pozyskać fundusze na pełną wersję przedsięwzięcia. Teraz uwaga! Model MKII ważył trzydzieści razy tyle, co prototyp, składał się z ośmiu stalowych walców o średnicy prawie 30cm umieszczonych na 60 metrowej ramie zrobionej z 18 calowej grubości dźwigarów. Prócz tego było dziesięć paneli sterujących zawierających w sumie ok. 2000 przełączników. Cała ta machineria wyglądała trochę jak elektrownia, a kosztowała skromne 200000 dolarów. Pamiętajmy, że wartość dolara w tamtych czasach była znacznie wyższa niż obecnie.
Instrument działał do roku 1914, bo jednak finanse pożerane przez tego kolosa przerosły możliwości twórcy. Do końca działalności wydano nań około jednego miliona dolarów i nie było szans na choćby częściowy zwrot kosztów z subskrypcji telefonicznych. Z resztą gdyby nawet udało się znaleźć wystarczająco dużo subskrybentów trzebaby zbudować osobną elektrownię do obsługi tylko tego urządzenia. Zakłócenia w ruchu telefonicznym były tak duże, że nie tylko osoby prywatne zgłaszały skargi , ale powodowały one problemy w funkcjonowaniu giełdy papierów wartościowych. Gwoździem do trumny okazał się mega szybki rozwój transmisji radiowej, która okazała się śmiesznie tania w porównaniu z tym, co oferowały linie telefoniczne.
Jeśli zastanawiacie się jak mogło brzmieć tellharmonium to posłuchajcie organów Hammonda, bo są one czymś w rodzaju tego właśnie instrumentu, ale oczywiście w miniaturze i z ograniczonymi możliwościami wpływania na barwę. Tam również dźwięk tworzony jest z tonów harmonicznych, które można dowolnie włączać lub wyłączać, co prawda nie jest aż tak rozbudowany jak oryginał, ale zasadnicza koncepcja przetrwała. Tellharmonium dał również początek szkole kompozytorów od muzyki mikrotonalnej. A co się stało z Telharmonium później? Niestety kasa robi swoje i całość poszła pod prasę. Brat Taddeusa przechował prototyp, jednak po jego śmierci instrument również zezłomowano.
Tak czy inaczej, Tellharmonium był niezwykle nowatorskim projektem wyprzedzającym swoje czasy nierzadko o dziesiątki lat. Klawiatura czuła na dotyk, skala wykraczająca po za dwanaście dźwięków gamy i szereg innych wynalazków sprawiły, że mimo porazki, Telharmonium należy bezwzględnie do tych instrumentów, o których każden jeden, co się interesuje historią muzyki elektronicznej wiedzieć powinien.
Mówi się, że XIX wiek winno się rozciągnąć do pierwszej wojny światowej, jednak myślę, że w przypadku instrumentów elektronicznych kamieniem milowym był właśnie Telharmonium. Przed nim było nic, po nim wszystko. Co dokładnie? O tym napiszę w kolejnej wolnej chwili, a jest o czym pisać.
Dla ciekawskich te oraz masa innych faktów można znaleźć na stronie www.120years.net

Kategorie
dźwiękownia

Historia syntezatorów. Dawno, dawno temu.

Swego czasu zastanawiałem się, z resztą pewnie nie tylko ja, kiedy powstał pierwszy syntezator. Większości klawiszowców przychodzi do głowy fabryka Mooga, więc lata 70-te XX wieku, za sprawą Jarre-a w świadomości pasjonatów elmuzyki zagościł Theremin, więc lata 30-te tegoż stólecia, ale czy coś było wcześniej? Ależ było, jak najbardziej i to duużo wcześniej, bbo… uwaga! już w połowie XVIII wieku! Tak, nie mylę się, był rok 1748, pewien czeski teolog, matematyk i kombinator podobno ogłośił światu swój wynalazek – Denis D'Or. Podobno, bo na dobrą sprawę brak jakiejkolwiek dokumentacji tego interesu. Ponoć miało to to półtora metra długości, jakiś metr wysokości i ponad siedemset strun. Po co tyle? ano po to, aby można było zasymulować jaknajwiększą ilość istniejących już instrumentów. A do czego tam prąd? to też ciekawe, bo facet zaobserwował, coś, co na dobrą sprawę uporządkowano dopiero kilkadziesiąt lat później czyli związek elektryczności z magnetyzmem. A, żeby nie było, elektrykiem ani fizykiem nie jestem więc jeśli pisze głupoty poproszę o info w komentarzu aby wszelkie głupoty poprawić. W każdym razie okazało się, że prąd może wprawić struny w ruch i w ten sposób jest szansa na wygenerowanie dźwięku zbliżonego nawet do tego, jaki wydają instrumenty dente. Brzmi super, ale niektórzy uważają, że w gruncie rzeczy cała instalacja służyła tak na prawdę wyłącznie temu, aby twórca mógł porazić prądem muzyka. Taki, wiecie, żart muzyczny. Nawet gdyby tak było to sądząc z ówczesnych zapisków próby zaprzęgnięcia prądu do tworzenia muzyki miały wielokrotnie miejsca, jednak nikt nie brał takich instrumentów zbyt serio, więc i papierów brak.

Clavecin Électrique

Jednym z pierwszych dobrze udokumentowanych instrumentów elektronicznych, a w zasadzie elektromechanicznych był Clavecin Électrique, powstały jakieś dziesięć lat, po domniemanym czeskim wynalazku. Wbrew temu, co sugeruje nazwa nie był to klawesyn, ale coś jakby tzw. carillon. Też instrument klawiszowy, jednak zamiast strun, miał dzwonki, które poruszane były, tak, właśnie dzięki elektryczności. Czemu tak? Po pierwsze dlatego, że prąd, w przeciwieństwie do powietrza może działać z dobrze kontrolowaną siłą więc muzyk ma znacznie większą kontrolę nad dźwiękiem, a po za tym powstające przy pracy iskry tak ładnie wyglądają… Instrument jest nie tylko opisany, ale nawet twóca stworzył chyba jeden egzemplaż, który przechowywany jest w Bibliotheque nationale de France w Paryżu. Na koniec trzeba podkreślić, że to nie jedyne instrumenty, do których usiłowanop dopasować elektryczność. Powstawały również takie wynalazki, jak klawesyn magnetyczny oraz wiele innych, które są mniej lub bardziej udokumentowane, jednak opisywany prze ze mnie instrument nie tylko został dobrze opisny, ale istnieje do tej pory.
W następnym wpisie wiek XIX i kolejna porcja ciekawostek.
Gdyby ktoś chciał więcej to polecam stronę http://120years.net/ gdzie jest znacznie więcej materiałów z odnośnikami bibliograficznymi.

Kategorie
dźwiękownia

Zrobiłem podgłaśniarkę, chciałbym jeszcze odszumiarkę.

Kategorie
dźwiękownia

Opus 1.3 stał się faktem!

No i mamy stabilną wersję kodeka OPUS! Z nowości jest stereo przy niższych bitrate ponoć od 9kbps, w ogóle lepsza jakość w stosónku do wersji 1.2 przy niskich bitrate oraz obsługa formatu Ambisonic.

Kategorie
dźwiękownia Pisze bo mogie.

magiczne cyferki przy głośnikach.

Na początek mała uwaga. Nie jest to poradnik dla profesjonalistów tylko dla ludzi, którzy nie wiedzą czym jest rms, czym się różnią głośniki aktywne od pasywnych i zasadniczo nie potrzebują tworzyć taakich super instalacji audio.Zazwyczaj kupując głośniki mamy kilka różnych bardziej, lub mniej zrozumiałych cyferek w specyfikacji. Jedne są mniej, inne bardziej naciągane i, co oczywiste, mają przyciągnąć naszą uwagę i zachęcić do kupienia tego, a nie innego sprzętu. Na co zwracać uwagę, co olać, na co uważać?
Od początku. W przypadku tzw. aktywnych głośników czyli takich, które mają wbudowany wzmacniacz pierwszym i niby najważniejszym parametrem wydaje się moc. Przy okazji już odpowiadam na pytanie "a skąd niby mam wiedzieć, czy mam aktywne głośniki?" Jeśli podłączasz je bezpośrednio do karty dźwiękowej, smartfona czy innych takich to masz głośnik aktywny. Jeśli trzeba między sprzętem, a głośnikiem wzmacniacza, to to są głośniki pasywne. drugą wskazówką może być umieszczenie włącznika, pokręteł głośności, regulacji barwy itd na głośnikach no i wzmacniacz wymaga zasilania, więc jeśli głośnik trzeba podłączyć do prądu lub jest zasilany np. akumulatorem czy inną baterią to jest to głośnik aktywny.
Ok, przechodzimy do mocy. Jeśli chodzi o głośniki komputerowe czy tam przenośne to ten parametr, wbrew pozorom, nie jest zbyt istotny. Tak na prawdę jest to jedna z tych wartości, którymi producenci lubią sobie nagiąć rzeczywistość. Teoretycznie rzecz biorąc waty to waty i niby co tu możma podkręcić? ano można dość dużo. Np. zsumować moce wszystkich użytych wzmacniaczy i podać jako jedną wartość, x lat temu można było nie podawać tzw rms, czyli mocy ciągłej. Producent podawał moc chwilową, która mogła być niemal dowolnie duża. Tak czy tak, moc absolutnie nie odzwierciedla barwy dźwięku, ilości basu, ani nawet w gruncie rzeczy maksymalnej głośności. Ten wskaźnik mówi tylko o tym, ile prądu wzmacniacz jest w stanie przekazać do głośnika i to w idealnych warnkach. Co z tym zrobi głośnik to już zupełnie inna sprawa. Jasne, że 5W a 400W zobrazuje jakoś tam, że jednak w tym drugim przypadku będzie zdecydowanie lepiej, ale 40W, a 65W to już niekoniecznie musi być takie oczywiste.
Przechodzimy do pasma przenoszenia. Pasmo przenoszenia określa najniższą i najwyższą częstotliwość, którą jest w stanie wygenerować głośnik lub poprawnie przenieść mikrofon. Tłumacząc z polskiego na nasze, jak nisko schodzi bas i jak wysoką ma tzw. górkę czyli soprany. Wszystko fajnie, ale nigdy nie ma tak, że głośnik gro od tylu, do tylu i szlus. Są zakresy dźwięku, w których głośniki ledwo, ledwo, inne częstotliwości są aż zbyt głośne itd. Innymi słowy jeśli odpowiednio określić zakres głośności, w którym akceptujemy odtwarzanie częstotliwości to i głośniczek wbudowany w smartfon będzie miał parametru taaakiego drogiego zestawu. Dlatego też w przypadku szanujących się firm audio określa się zakres głośności, w którym jest badane pasmo przenoszenia. Jeśli producent napisze, że w przedziale plus minus 10db głośnik gra w zakresie 40, 2000Hz oznacza to, że żadna z częstotliwości z tego przedziału nie będzie głośniejsza lub cichsza niż 10db od średniej. W przypadków dobrej jakości zestawów studyjnych lub audiofilskich z prawdziwego zdarzenia z reguły wymogi są jeszcze bardziej restrykcyjne i obejmują zakres +-3db co jest już na prawdę niewielką zmianą głośności. Na temat częstotliwości jeszcze nie pisałem, ale to wymaga raczej prezentacji audio i na pewno taki wpis się kiedyś pojawi.
W przypadku studyjnych, nawet z niskiej pułki, głośników istnieje jeszcze kilka innych parametrów. Max spl czyli maksymalny poziom ciśnienia akustycznego, a po ludzku jakie to faktycznie może być głośne i to jest wyrażane w db. Często dodawana jest informacja o tym, jakiej tzw krzywej użyto podczas pomiaru. Chodzi tu o to, że słuch ludzki nie jest liniowy, czyli różne częstotliwości odbieramy z różną głośnością. Różne krzywe uwzględniają różne modele odbierania częstotliwości. Z regutaki poziom badany jest w odległości metra ale zawsze lepiej, gdy producent o tym napisze wprost, bo nigdy nie wiadomo kto i gdzie nie zechce sobie podnieść statystyk.
prócz tego możemy znaleźć informację na temat klasy wzmacniacza. Określa to mniej więcej to, ile energii idzie niekoniecznie w dźwięk tylko np. w ciepło. Im niższa wartość tym lepiej, z jednym wyjątkiem. Klasa D oznacza wzmacniacz cyfrowy, który, z tego co wiem, rządzi się trochę innymi prawami, jednak nie jestem elektrykiem więc proszę nie oczekiwać ode mnie szcegułów.
Zostają kwestie średnicy i materiałów, z których wykonane są głośniki. Nieco upraszczając, im większy tym lepiej będzie sobie radził z niskimi częstotliwościami, ale z górką będą problemy. Dlatego kolumny głośnikowe wyposarzone są w dwa lub więcej głośników. Osobny, mały dla wysokich częstotliwości i znacznie większy dla przenoszenia basów. Oczywiście różne laboratoria kombinują jak tu zrobić, żeby było tanio, mało miejsca zajmowało i fajnie grało. Pomysłem, który ostatnio trafia pod strzechy jest użycie tzw mębran pasywnych, czyli dość ciężkich, zrobionych z czegoś co wygląda jak bardzo gruby plastik mębran, które sprawiają, że mały, przenośny głośnik jest w stnie zagrać jak sporo większy, jednak bez takiej mębrany.

Kategorie
dźwiękownia Pisze bo mogie.

mamy w głowie empetrójkie, czyli jak słyszymy.

Ten wpis jest, jak do tej pory, najdłużej przygotowywanym postem. Problem w tym, żeby napisać jak najbardziej ciekawie, jednocześnie wgłębiając się odpowiednio w mechanizmy słyszenia. Żeby nie było zbyt nudno, teorii słyszenia tak w ogóle jest kilka i tęgie głowy ciężkie dyskursa wiodą na temat tego, która lepsza, a jeśli przechodzimy do problemów pt. szumy uszne zaczynają się dyskusje prowadzone niby po Polsku, ale połowy słów normalny człowiek nijak nie zrozumie, a wszystko dlatego, że tu w ogóle nie wiadomo skąd się to to bierze, ale od początku.
ucho zewnętrzne, środkowe i wewnętrzne to pojęcia znane prawie każdemu po szkole. Kowadełko, młoteczek strzemiączko często również, ale na cholerę to wszystko? Okazuje się, że uszy to bardzo ciekawy wynalazek poziadająco zaskakująco ciekawe rozwiązania techniczne. Chociażby taka niby prosta rzecz. Każdy wie, że uszu mamy dwoje, a mimo wszystko jesteśmy w stanie lokalizować dźwięk we wszystkich trzech wymiarach. Równocześnie wiadomo, że dwa głośniki to stereo, czyli lewo prawo i wsio. Dobiero co najmniej cztery głośniki pozwalają określać dźwięk bardziej w przestrzeni, jednak i tak brakuje wtedy tego trzeciego wymiaru – góra / dół. Zbyt łatwe? no to dodajmy sobie jeszcze fakt, że używając słuchawek można usłyszeć dźwięk np. na górze i z tyłu, jednak odtwarzając to samo na głośnikach wrażeni praktycznie znika. Okazuje się, że kształt naszych małrzowin ma znaczący wpływ na lokalizację źródła dźwięku przez nieznaczną, jednak superistotną dla mózgu zmianę jego parametrów. Żeby było śmieszniej, nie znamy dokładnego algorytmu obliczania tych parametrów i aby zasymulować dźwięk 3d musimy skorzystać z czegoś, co się zwie odpowiedzi impulsowe czyli odpowiednio wypreparowane nagrania testowe.
Ciekawostka numer dwa: różne częstotliwości słyszymy z różną głośnością. To wynika z kształtu małrzowin, kanału słuchowego i paru innych tego typu czynników, które miały pewne znaczenie daawno, dawno temu, zanim urodziły się mumie, a człowiek z maczugami albo i bez nich polował na różne, dziwne stwory. Gdy facet ruszał na polowanie, zostawiając rodzinkę gdzieś tam musiał wiedzieć gdy coś złego się dzieje np. dzieciom. Zauważcie, że gdy dziecko się boi potrafi bardzo wysoko piszczeć, a ten dźwięk jest dość denerwujący, przenikliwy i generalnie dobrze słyszalny, mimo różnych innych odgłosó otoczenia. Właśnie tego rzędu częstotliwości są wzmacniane przez nasz kanał słuchowy. Jego kształt, zamkniętej z jednej strony rurki powoduje, że działa on jak piszczałka, a piszczałki mają to do siebie, że bardzo chętnie wzmacniają jedną, określoną częstotliwość. W tym przypadku ok. 3000, 4000Hz i to jest właśnie ta częstotliwość, którą wydaje dziecię drące się w niebo głosy.
Kolejnym zjawiskiem,często rejestrowanym przez imprezowiczów, o ile ogólny stan na to im pozwala, jest chwilowy problem ze słuchewm po wyjściu z imprezy, zwłaszcza gdy taki jeden z drugim stoi pod głośnikiem. To również naturalny mechanizm, tym razem znajdujący się w uchu środkowym. Są tam dwa mięźnie odpowiedzialne za napięcie błony bębenkowej oraz ruchy trzech kosteczek tj. młoteczka, kowadełka i strzemiączka, odpowiedzialnych za przekazywanie dźwięku dalej, do ucha wewnętrznego. Gdy te mięźnie pracują błona się napina, więc trudniej wprawić ją w drganie, prócz tego system trzech wymienionych kosteczek również gorzej działa, więc i przekazywany dźwięk nie jest tak głośny. Celem tego mechanizmu jest ochrona po pierwsze błony bębenkowej aby nie stało się z nią nic złego pod wpływem zbyt dużej amplitudy drgań, po drugie ochrona dalszych mechanizmów słyszenia, które również nie są niezniszczalne. Tu pojawiają się dwa ciekawe problemy związane z tym interesem. Po pierwsze mechanizm potrzebuje ok. pół sekundy na aktywację tak więc nagłe i głośne dźwięki np. wybuch może być gorszy od ciągłego szumu nawet równie głośnego, jednak to też nie do końca prawda, bo jak każde mięźnie, te również się męczą i po jakimś czasie odpuszczają, a mębrana zaczyna coraz większe harce. Wychodzi na to, że jeśli już musi coś zagrzmieć to najlepiej gdy jest to stopniowo narastający i niezbyt długo trwający dźwięk.
Teraz zaczynamy jazdę z uchem środkowym, które swego czasu wywołało sporą sensację w światku uchogrzebaczy. Jest tam takie coś, co się zwie narządem lub organem Cortiego. Tam zachodzi przemiana fali akustycznej na elektryczną, która via nerw słuchowy wędruje sobie do naszego bioprocesorka. Tu zaczynają się niezłe jaja, bo, uwaga! do mózgu nie dochodzi pojedyncza fala dźwiękowa, a zamiast tego dostaje setki pojedynczych częstotliwości, z których składa sobie sam odpowiednie wrażenia. No i tu właśnie panuje kilka teorii na temat tego, jak to się w zasadzie dzieje. Nie ma sensu wgłębiać się w nie, bo są strasznie mądre i z praktcznego punktu widzenia nie wnoszą do sprawy niczego mądrego, jednak tu również warto napisać o pewnym ciekawym rozwiązaniu. Jest coś takiego co się nazywa komórki rzęskowe, które odpowiedzialne są za tworzenie impulsów elektrycznych do nerwu słuchowego. Jest ich strasznie dużo, bo raz, że jedna taka komórka odpowiada za konkretną częstotliwość, dwa, każda komórka jest kilkukrotnie zdublowana. Po co? ano, bo po każdym wygenerowaniu impulsu taka komórka musi mieć chwilę na ponowne "naładowanie". Im człowiek bardziej zmęczony tym ten czas potrzebny jest dłuższy. Nie wiem czy również macie czasem takie wrażenie, gdy już, jak to mówią, chodzicie na rzęsach, że klaśnięcie lub inne tego typu dźwięki powodują wrażenie chwilowych problemów ze słuchem, takiej jakby megakrótkiej utraty słuchu, a przy najmniej zciszenia dźwięków. To właśnie problemy z ładowaniem tych komórek rzęskowych.
Ten mechanizm ma niestety również coś do powiedzenia w chorobach słuchu, bo jeśli któryś zespół komórek rzęskowych lub inna część tego mechanizmu ulegnie uszkodzeniu może się okazać, że nie jesteśmy stanie słyszeć pewnych częstotliwości. Wtedy mogą się pojawić problemy np. z rozumieniem mowy, jednocześnie z przewrażliwieniem na jakieś inne dźwięki np. ruch uliczny. Prawdodobnie również ten mechanizm gdy się "zepsuje" odpowiedzialny jest za powstawanie tzw szumów usznych, jednak na temat ich powstawania to dopiero jest dużo teorii!
Cóż, nie mam pomysłu na jakieś sensowne zakończenie tego wpisu, więc powiem tyle: Może się jeszcze okazać, e to co pisałem nada się jedynie dla celów archiwalnyhch, bo nikt nie mówi, że wszystko wiadomo i może czeka nas jakaś rewolucyjna teoria?

EltenLink