Kategorie
Pisze bo mogie.

Coś dla tych, któzy boją się z domu wychodzić.

Rzecz miała miejsce osiem lat temu, na przełomie listopada i gródnia roku 2010. Mieszkałem wtedy w Zielonce, to jest takie małe coś koło Warszawy. Miało przyjechać do mnie dwoje znajomych i w sumie to się udało, ale nie uprzedzajmy faktów. Ona pracowała w Warszawie, on miał dojechać z dość dalekich regionów kraju. Mięli się spotkać w centrum Wawy i razem do Zielonki dojechać. Zapowiedź tego, co się będzie działo potem można było zaobserwować koło połódnia gdy pogoda wykonała gwałtowny zwrot i z tzw. złotej jesieni przeszła w taaką zimę. Śnieg padał przez całe popołódnie, wieczór oraz chyba pół nocy i to konkretnie. Autobus na stacji Warszawa Zachodnia miał się pojawić jakoś po dwdziestej, ona kończyła przed siedemnastą. W związku z tym, że jesień do tego dnia utrzymywałą się raczej stabilnie ubrała się adekwatnie tj. niezbyt gruba kurtka, lekkie buty i takie tam. Po pracy pojechałą do centrum i zaczęło się oczekiwanie, na szczęście w cieple MC Donalda. Od razu zrobiło się śmiesznie, bo jemu rozładowała się komórka i udało mu się od kierowcy zadzwonić, że chyba się trochę spóźnią. Na szczęście ostatnie połączenie na mój przystanek uwzględnia nawet półtorej godziny obsuwy. Nie pozostało nic innego jak czekać. tym czasem okazało się, że to „trochę” cośkolwiek rośnie, po drugie komórkę udało się naładować, przy najmniej częściowo, co spokojnie wystarczyło, bo tydzień na jednej baterii to wtedy żadne dziwo. O 22 autobusw wieżdżał do Warszawy, a jednocześnie MC Donald się był zamykał. emy więc były dwa. Po pierwsze istniała szansa na to, że autobus do Zielonki odjedzie bez nich, po drugie coś trzeba było zrobić aby nie stać na mrozie w cienkiej kurteczce. Na tę drugą dolegliwość lekarstwo znalazło się dość szybko, a mianowicie Dworzec Centralny, bo tam otwarte 24/7. Oczywiście summa summarum autobus w Warszawie znalazł się jakoś po jedenastej tak więc już po ostatnim kursie autobusu do Zielonki. Możliwości były następujące: noc w dowolnym warszawskim hotelu, taxi do Zielonki ewentualnie autobus nocny. Ta ostatnia możliwość wydaje się najsensowniejsza, ale problem w tym, że przystanek jest gdzieś. Nie wiem do końca gdzie, bo nigdy nocnym nie jeździłem. Nic to. W zielonce taxi również istnieje więc nie ma problemu. Nocny z przed dworca centralnego odjeżdża przed pierwszą, koło drugiej jest w Zielonce. Wysiadają, oczywiście wiaty żadnej nie ma, wokół pustka, żadnych samochodów tylko zaspy po kolana, śnieg wciąż pada, a ona w jesiennym ubranku, jesiennych butach… Telefon na taksówkę i… nic. Jedna, druga nic. No więc warszawska korporacja jedna, druga… „przyjedziemy za dwie godziny”, „za półtorej godziny, ale kurs musi być do Warszawy”. Tymczasem zbliża się trzecia. Wokół nadal nic. Żadnych samochodów, ludzi… Jedynym wyjściem jest załadowanie punktu z przystankiem do Loadstone, bo tym programem dysponowałem i próba odnalezienia się w tym całym interesie. Wychodzę, idę ulicą, bo tu odrobinę mniej śniegu. Powoli zbliża się samochód. Na prawdę powoli. Zatrzymuje się.
– Pan chyba źle idzie, bo to ulica jest.
– Owszem, bo na chodniku śniegu jest jeszcze więcej
– a w ogóle gdzie pan zmierza?
– po znajomych na przystanek

Rzecz miała miejsce osiem lat temu, na przełomie listopada i gródnia roku 2010. Mieszkałem wtedy w Zielonce, to jest takie małe coś koło Warszawy. Miało przyjechać do mnie dwoje znajomych i w sumie to się udało, ale nie uprzedzajmy faktów. Ona pracowała w Warszawie, on miał dojechać z dość dalekich regionów kraju. Mięli się spotkać w centrum Wawy i razem do Zielonki dojechać. Zapowiedź tego, co się będzie działo potem można było zaobserwować koło połódnia gdy pogoda wykonała gwałtowny zwrot i z tzw. złotej jesieni przeszła w taaką zimę. Śnieg padał przez całe popołódnie, wieczór oraz chyba pół nocy i to konkretnie. Autobus na stacji Warszawa Zachodnia miał się pojawić jakoś po dwdziestej, ona kończyła przed siedemnastą. W związku z tym, że jesień do tego dnia utrzymywałą się raczej stabilnie ubrała się adekwatnie tj. niezbyt gruba kurtka, lekkie buty i takie tam. Po pracy pojechałą do centrum i zaczęło się oczekiwanie, na szczęście w cieple MC Donalda. Od razu zrobiło się śmiesznie, bo jemu rozładowała się komórka i udało mu się od kierowcy zadzwonić, że chyba się trochę spóźnią. Na szczęście ostatnie połączenie na mój przystanek uwzględnia nawet półtorej godziny obsuwy. Nie pozostało nic innego jak czekać. tym czasem okazało się, że to "trochę" cośkolwiek rośnie, po drugie komórkę udało się naładować, przy najmniej częściowo, co spokojnie wystarczyło, bo tydzień na jednej baterii to wtedy żadne dziwo. O 22 autobusw wieżdżał do Warszawy, a jednocześnie MC Donald się był zamykał. emy więc były dwa. Po pierwsze istniała szansa na to, że autobus do Zielonki odjedzie bez nich, po drugie coś trzeba było zrobić aby nie stać na mrozie w cienkiej kurteczce. Na tę drugą dolegliwość lekarstwo znalazło się dość szybko, a mianowicie Dworzec Centralny, bo tam otwarte 24/7. Oczywiście summa summarum autobus w Warszawie znalazł się jakoś po jedenastej tak więc już po ostatnim kursie autobusu do Zielonki. Możliwości były następujące: noc w dowolnym warszawskim hotelu, taxi do Zielonki ewentualnie autobus nocny. Ta ostatnia możliwość wydaje się najsensowniejsza, ale problem w tym, że przystanek jest gdzieś. Nie wiem do końca gdzie, bo nigdy nocnym nie jeździłem. Nic to. W zielonce taxi również istnieje więc nie ma problemu. Nocny z przed dworca centralnego odjeżdża przed pierwszą, koło drugiej jest w Zielonce. Wysiadają, oczywiście wiaty żadnej nie ma, wokół pustka, żadnych samochodów tylko zaspy po kolana, śnieg wciąż pada, a ona w jesiennym ubranku, jesiennych butach… Telefon na taksówkę i… nic. Jedna, druga nic. No więc warszawska korporacja jedna, druga… "przyjedziemy za dwie godziny", "za półtorej godziny, ale kurs musi być do Warszawy". Tymczasem zbliża się trzecia. Wokół nadal nic. Żadnych samochodów, ludzi… Jedynym wyjściem jest załadowanie punktu z przystankiem do Loadstone, bo tym programem dysponowałem i próba odnalezienia się w tym całym interesie. Wychodzę, idę ulicą, bo tu odrobinę mniej śniegu. Powoli zbliża się samochód. Na prawdę powoli. Zatrzymuje się.
– Pan chyba źle idzie, bo to ulica jest.
– Owszem, bo na chodniku śniegu jest jeszcze więcej
– a w ogóle gdzie pan zmierza?
– po znajomych na przystanek
– To pan wsiada. My też nie wiemy, gdzie to dokładnie jest, ale damy radę.
Jedziemy. GPS pokazuje, że to tutaj i wszystko prawie się zgadza. Jest słupek z nazwą przystanku, śnieg tylko znajomych nie ma. Dzwonię:
– Gdzie jesteście?
– no tutaj, na przystanku.
– ale szliście gdzieś?
– nie. Stoimy tam, gdzie się autobus zatrzymał.
– No to fajno, bo tu was nie ma.
– No jak to nie ma jak jesteśmy!
– No zwyczajnie, nie ma.
Jedyny wniosek jest taki, że wysiedli wcześniej albo później tj. ktoś coś źle powiedział. Żeby było śmieszniej ci państwo w samochodzie pojęcia nie mają, którędy jedzie autobus. Ja coś tam kojarzę jakieś nazwy przystanków i na tej podstawie próbujemy krążyć po okolicy. Tak przy okazji zbliża się 3:30. W końcu udaje się skompletować towarzystwo. Przed czwartą dojeżdżamy do mieszkania i cóż… tyle.
Z jednej strony przygoda jest z tych raczej niezbyt fajnych, ale z drugiej strony świadczy o tym, że nawet w tak nietypowej sytuacji można dotrzeć do celu. Teraz jest jeszcze łatwiej, bo niemal każdy smartfon ma mapy, możliwość sprawdzenia rozkładu jazdy, jest Be My Eyes i jeszcze parę appek. Jasne, że smartfon nie załątwi wszystkiego, ale mimo wszystko lepiej to wszystko mieć niż nie mieć.

29 odpowiedzi na “Coś dla tych, któzy boją się z domu wychodzić.”

Niemal z zapartym tchem wysłuchałam Twego opowiadania. Wydawaćby się mogło, że to opowieść z taniego filmu, a jednak, gdy się zastanowić, nie chciałoby się przeżyć czegoś podobnego. Jednak dla tych, co się boją wyjść z domu, to dopiero „zachęta”, co?

No wiesz ja i tak podziwiałem fakt, jak ty dawałeś sobie radę we Wrocku nie znając miasta, polegając tylko na nawigacji.

Coś mi się wydaje, że będę musiał specjalnie w jakieś nieznane miejsce pójść i tu wrzucić nagranie.

nooo czyli to dla ludzi jak ja znaczy ze jednak sie zawsze moze cos zepsuc tudzies ze skoro tak ma byc, to niczego niewarto probowac, jak sie niema pewnosc, ze to sie dobrze skonczy.

wlasnie helenka otos to ze to nie zacheta a demotywacja. bo skoro sie tyle rzeczy naraz moze posypac,to dla osobi takiej jak ja malo to znaczy.

tomecky piszes:
„Coś mi się wydaje, że będę musiał specjalnie w jakieś nieznane miejsce pójść i tu wrzucić nagranie.

taak barzo dobrze cy sie wydaje, to bys mogl zrobic.

Adelciu, nie, nie zgodzę się. Ta historia miała pokazać, że z przeszkodami, ale znajomi Tomka razem z nim dotarli tam, gdzie mieli dotrzeć. Innymi słowy: nieważne jak, ważne, że sobie poradzili.

ja wiem co miala pokazac.
tylko ze to miala pokazac 99 procent ludziom, ale nie mnie.ja w tym widze same niepowodzenia.a tze sie to w koncu udalo, to jjuz tylko taki maly procent radosci tego calego niesciescia

Myśląc jak Adela to pewnie do tej pory siedziałbym w domu i myślał co by było gdyby. Niech każdy robi co chce tylko potem proszę nie mieć pretensji do świata za całokształt twórczości.

Wiesz, Tomek, tak naprawdę wiele zależy od środowiska, w którym dorastasz. Jeśli otoczenie Cię dopinguje, to znacznie łatwiej jest wierzyć w siebie i iść do przodu, nawet tymi małymi kroczkami, chociaż z drugiej strony, nikt nie usamodzielni się za nas.

Zapewne masz rację, ale co by i nie było to problemy związane z brakiem usamodzielnienia nie będzie mieć środowisko tylko ja osobiście. Innymi słowy niezależnie od powodów, brak samodzielności w kazdym przypadku będzie tym samym.

To ja też mam takie cuś, co już opowiadałem przy okazjach rozmaitych.
Wybraliśmy się z ex do lasu. No tak nas wzięło, że akurat była 18, 19, generalnie godzina gdzie nikt już tam nie chodzi nawet gdy jest ciepło. Wiecie. Romantyczny spacer z możliwym fajnym finałem w lesie hihi.
Ale z finału wyszedł horror. Wchodzimy w las, już nakręceni, szukamy stałej miejscówki, a tam na raz, jeszcze na drodze zaatakował nas ruj jakichś owadów. Nie mam pojęcia, co to było, ale takiej ilości bzyczącego dziadostwa nigdy nie widziałem. Były wszędzie. Wlatywały do ust, obsiadały, jak się opędzałeś to one jeszcze bardziej. No to my w tył zwrot i to biegiem. Ok, dotarliśmy do miejsca gdzie ich nie było już, innej drogi kontynuacji brak więc wracamy do domu, bo nawet jeśli byśmy chcieli od innej strony to i tak by trzeba tam przejść a to i tak trochę tego marszu. I wtedy padł mi telefon. No dobra, parujemy odbiornik z telefonem ex i dawaj. Tyle że on nie był na to gotowy i się rozładował. Czarna dupa. No dobra, idziemy na pamięć. Ale tam ta droga jest tak popitolona, że niewielki skręt robi różnicę zasadniczą a to polna droga i mały skręt więc można się łatwo wpakować. No i oczywiście skręciłem tam gdzie nie trzeba. Po kilku minutach nie zgadza mi się układ drzew, ale zgodnie z zasadą lepiej się ruszać idziemy dalej. Przejeżdża pociąg, jakoś dziwnie go słychać, ruch uliczny zerowy a przecież droga wojewódzka powinna być na wprost. Wokół nikogutko. Po jakimś czasie jedzie samochód. Zatrzymujemy, aa to się wróćcie. To się wracamy. Wszystko fajnie, tym razem skręciliśmy dobrze. Idziemy, idziemy i ciągle mi się coś nie zgadza. Ale napewno skręt dobry, widzę że wyszliśmy z lasu choć powoli ciemniej i ciemniej i światło nie pomaga. Mimo wszystko, coś nie tak. Stop. Bez telefonów myślimy że alternatywa kiepska. Trzeba iść. nasłuchiwać i kierować ku dźwiękowi drogi. Idziemy. Droga jest ale coś dziwne, Nadal mi się coś nie zgadza gdy nagle zatrąbił pociąg. Nigdy nie wywołało to większej radości niż wtedy. Potem odezwały się psy i wyszło, że jesteśmy praktycznie w domu, tylko że poprostu przeszliśmy kluczowy zakręt, najprawdopodobniej nie zauważyłem zapowiadającego go drzewa bo ciemno, a z powodu pory innych akustycznych punktów brak. Sam się teraz sobie dziwię. Takie przygody są wpisane w moje łażenie samemu a każda czegoś uczy i oczywiście nie jest to motywujące ale tak na prawdę to jest motywacja opóźniona jak się takie coś przeżyło i wyszło z tego. Nie ważne jak ale się udało i o to chodzi. Gdy jeszcze jeździłem do Poznania na studia to nie pamiętam ile razy się zgubiłem ile razy sam się znalazłem dzięki wtedy Loadstone a ile mi pomogła pomocna dusza bo orientację mam kiepską tak na prawdę i wszystko w temacie ale trzeba było jechać, to jechałem bo nie było innego wyjścia. Najlepiej motywuje właśnie brak alternatywy. Człowiek zawsze będzie kombinował żeby się nie narobić bo taki powstał. Jasne że są rużne lękowe reakcje, sam takie mam co któryś raz ale gdy biorę do ręki laskę czuję się wolny. I to mi stopniowo zawsze odejmuje te lęki choć i potrafią złapać na znanej trasie którą idę setny raz, bo tak. Nie ważne, że bolą mięśnie nóg, ud, że nie możesz się ruszyć, że ręce ci drżą, ty cały drżysz. Nauczyłem się z tym żyć, kontrolować to ale tylko dzięki chemii a i to nie zawsze się da w pewnych sytuacjach i rozumiem tu Adelę bardzo dobrze ale popieram tomeckiego. Może byś nam, adelu nagrała, jak to ty idziesz gdzieś sama?

a jak ja siebie jeszzce znam, to bym pewnie wpadlam pod tten trabiacy pociagg.
mialam juz situacje, ze przechodzilam nadworcu przez tory, i gdzies w oddali zatrabil pociag. a ja sie tak przestraszilam, ze upadlam miedzi dwoma torami, i to w taki sposob ze z szoku nieumialam sie ruszyc.
i liczylam sie z tym ze ten pociag zaraz mnie przejedzie i bedzie koniec przygody.

a potem tylko pamietam jak ktos mnie z tamtad wyciagal, ale pamietam to tak dziwnie, jakby ppatrzyc na to przez 10 ekranow.

Każdy po swojemu przeżywa porażkę i każdy ma do tego swoje własne prawo, ale jeśli o mnie chodzi, to wolę unikać takich sytuacji, kiedy nie wiadomo, co zrobić. Wyszłam kiedyś zimą z moim pieskiem, a śnieg był taki, że wszędzie było równo. Ponieważ psa miałam na smyczy, szłam, gdzie on chciaał, a szukał miejsca bez śniegu, którego nie było i w końcu tak mnie skołował, że nie wiedziałam, gdzie jestem. /z tego zdezorientowania tak się pogubiłam, że wyobraziłam sobie siebie gdzieś na pustkowiu, a przecież to było niemożliwe pośrodku miasta. Nagle usłyszałam tuż za sobą szum silnika samochodowego, a przez otwarte okno życzliwy kierowca zwrócił mi uwagę, że idę środkiem jezdni, więc cofnęłam się mocno w lewo i dotknęłam ściany jakiegoś domu, ale gdzie byłam, dalej nie wiedziałam, więc wyjęłam komórkę i zadzwoniłam do sąsiadki, żeby wyjrzała przez okno i zobaczyła, czy nie widzi przypadkiem jakiejś zabłąkanej istoty z psem. Okazało się, że jestem po przeciwnej stronie kamienicy, w której mieszkam.

Lubić to tego nikt nie lubi, ale hm… mimo wszystko udało się, po za tym należałoby rozważyć czy brak samodzielności jest dostateczną ceną za brak tego typu sytuacji.

Ja zawsze wychodzę z założenia, że nie ma takiej sytuacji żeby się nie odnaleźć gdzieś jak się człowiek zgubi. Kiedyś robiło na mnie wrażenie jak gdzieś jechałem, wysiadłem np. na złym przystanku z autobusu i jak tu wrucić na dobrą drogę a teraz to zawsze wiem, że jakoś to będzie. Znajdzie się jakiegoś człowieka, który pomoże albo coś takiego. Naj gorsze są sytuacje w zimę bo do tego wszystkiego dochodzi mróz, śnieg i długie błądzenie może źle się zakończyć.

hej tomek, w jednym s komentarzy tego posta napisale:
„Coś mi się wydaje, że będę musiał specjalnie w jakieś nieznane miejsce pójść i tu wrzucić nagranie.”
no … i kiedy to sie zadzieje? normanlnie nie moge sie doczekac, i mowie to z cala powaznoscia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink