Kategorie
dźwiękownia

Historia syntezatorów – Para w ruch!

W szkołach uczą, z resztą słusznie, że dziewiętnaste stólecie nazywane jest wiekiem pary i elektryczności. Faktycznie kwestie prądu zostały wtedy całkiem nieźle już ogarnięte i można było te całe góry badań powoli przekuwać w praktykę. Jednym z kierunków dociekań był, oczywiście, dźwięk, a konkretnie próby jego utrwalenia, przesyłu lub generowania. W połowie stulecia można już było rejestrować grę na specjalnie spreparowanym fortepianie, ale to nie było nagrywanie dźwięku tylko coś jakby taki praprzodek MIDI, czyli udało się zarejestrować, a później odtworzyć kolejność i czas naciskania klawiszy. To i tak było dużo, bo wcześniej pozostawały w zasadzie tylko nuty plus urządzenia mechaniczne jak pozytywki, które prócz tego, że były mega drogie to każda melodia wymagała nielichych przygotowań.
Mniej więcej w połowie XIX wieku zaczęto na poważnie próbować przesyłania dźwięku na odległość. Wiadomo co najmniej o dwóch takich, którym to się udało. Jednym był, znany chyba wszystkim Aleksander Graham Bel, drugim Elisha Gray. Czasy były ciekawe, bo aby dostać patent decydowały często nie tylko dni, ale nawet godziny, bo liczyło się kto pierwszy odwiedzi odpowiedni urząd. Okazało się, że Bell był w urzędzie dwie godziny przed Gray’em i tylko dlatego dzisiaj w szkołach każdego uczą, że to on wymyślił telefon. Gray nie poddawał się i jeszcze długie lata walczył o swoje, ale jak wiadomo, raczej bez rezultatów. Żeby było ciekawiej okazało się, że opis Bella zawierał na tyle dużo błędów, że urządzenie, w przeciwieństwie do konkurencji nie miało szans na poprawne działanie, więc Gray tym bardziej napierał. Na szczęście prócz walki z Bellem, pan szary próbował swoich sił w kilku innych pomysłach, które udało mu się zaklepać. Wymyślił między innymi muzyczny, lub harmoniczny telegraf. Urządzenie do przesyłania kilku wiadomości alfabetem Morse-a jednocześnie, każdą kluczując inną częstotliwością dźwięku. Już ciekawy był sam początek tego urządzenia, bo zaczęło się od tego, że jego bratanek dziecięciem będąc bawił się jego narzędziami. Swoją drogą musiał mieć ciekawego tatusia, bo prądu to tam trochę było. W każdym razie gdy połączył baterię z metalową wanną za pomocą własnych rączek okazało się, że gdy pocierał jedną z nich o wspomnianą wannę to słychać takie fajne buczenie. Wójek dość szybko obczaił, że to jest super metoda na generowanie dźwięków o różnych częstotliwościach i szybciorem zaczął w tym kierunku prace.
Urządzenie średnio sprawdziło się jako telegraf, bo na prawdę trudno było wyćwiczyć się na tyle, aby rozkodowywać kilka przekazów Morsem na raz, ale okazało się, że można robić całkiem niezły szoł dla gawiedzi, bo wystarczy zaciągnąć całą aparaturę do jakiejś większej sali, ustawić częstotliwości tak, aby odpowiadały dźwiękom muzycznym, w zupełnie innym miejscu zamknąć, najlepiej jakiegoś znanego, pianistę i dawaj koncerta! Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Ludzie słuchali pudełka, które grało jakoby samo z siebie, Gray zdobywał popularność i oczywiście hajs i interes się kręcił.

W zupełnie inny sposób do tematu podszedł inny gość, Wiliam Duddel. Pod koniec wieku dostał zlecenie aby poprawić komfort korzystania z ulicznych lamp elektrycznych. Rzecz w tym, że owe lampy wykorzystywały zjawisko łuku elektrycznego, więc dość głośno i średnio ładnie to bzyczało. Duddel odkrył między innymi, że bawiąc się napięciem dostarczanym do łuku może sterować częstotliwością dźwięku, jaki zeń się wydobywa. Stwierdził, że co on, gorszy? i też pokazał szerszej publiczności swój wynalazek jako instrument muzyczny. Przy okazji wyszło, że prócz lampy, która w zamierzeniu miała buczeć pod dyktando Anglika, w pobliskich biurach również grało, więc pojawiła się koncepcja przesyłania muzyki telefonem lub jeszcze ciekawiej, siecią elektryczną. Bo wiecie, tego jeszcze nie pisałem, ale trzeba pamiętać, że pierwszy głośnik, jaki znamy dzisiaj został zmajstrowany w latach dwudziestych XX wieku, więc wcześniej był wielki problem pt. jak tu zrobić tak, aby ktokolwiek usłyszał to, co było generowane.

W szkołach uczą, z resztą słusznie, że dziewiętnaste stólecie nazywane jest wiekiem pary i elektryczności. Faktycznie kwestie prądu zostały wtedy całkiem nieźle już ogarnięte i można było te całe góry badań powoli przekuwać w praktykę. Jednym z kierunków dociekań był, oczywiście, dźwięk, a konkretnie próby jego utrwalenia, przesyłu lub generowania. W połowie stulecia można już było rejestrować grę na specjalnie spreparowanym fortepianie, ale to nie było nagrywanie dźwięku tylko coś jakby taki praprzodek MIDI, czyli udało się zarejestrować, a później odtworzyć kolejność i czas naciskania klawiszy. To i tak było dużo, bo wcześniej pozostawały w zasadzie tylko nuty plus urządzenia mechaniczne jak pozytywki, które prócz tego, że były mega drogie to każda melodia wymagała nielichych przygotowań.
Mniej więcej w połowie XIX wieku zaczęto na poważnie próbować przesyłania dźwięku na odległość. Wiadomo co najmniej o dwóch takich, którym to się udało. Jednym był, znany chyba wszystkim Aleksander Graham Bel, drugim Elisha Gray. Czasy były ciekawe, bo aby dostać patent decydowały często nie tylko dni, ale nawet godziny, bo liczyło się kto pierwszy odwiedzi odpowiedni urząd. Okazało się, że Bell był w urzędzie dwie godziny przed Gray'em i tylko dlatego dzisiaj w szkołach każdego uczą, że to on wymyślił telefon. Gray nie poddawał się i jeszcze długie lata walczył o swoje, ale jak wiadomo, raczej bez rezultatów. Żeby było ciekawiej okazało się, że opis Bella zawierał na tyle dużo błędów, że urządzenie, w przeciwieństwie do konkurencji nie miało szans na poprawne działanie, więc Gray tym bardziej napierał. Na szczęście prócz walki z Bellem, pan szary próbował swoich sił w kilku innych pomysłach, które udało mu się zaklepać. Wymyślił między innymi muzyczny, lub harmoniczny telegraf. Urządzenie do przesyłania kilku wiadomości alfabetem Morse-a jednocześnie, każdą kluczując inną częstotliwością dźwięku. Już ciekawy był sam początek tego urządzenia, bo zaczęło się od tego, że jego bratanek dziecięciem będąc bawił się jego narzędziami. Swoją drogą musiał mieć ciekawego tatusia, bo prądu to tam trochę było. W każdym razie gdy połączył baterię z metalową wanną za pomocą własnych rączek okazało się, że gdy pocierał jedną z nich o wspomnianą wannę to słychać takie fajne buczenie. Wójek dość szybko obczaił, że to jest super metoda na generowanie dźwięków o różnych częstotliwościach i szybciorem zaczął w tym kierunku prace.
Urządzenie średnio sprawdziło się jako telegraf, bo na prawdę trudno było wyćwiczyć się na tyle, aby rozkodowywać kilka przekazów Morsem na raz, ale okazało się, że można robić całkiem niezły szoł dla gawiedzi, bo wystarczy zaciągnąć całą aparaturę do jakiejś większej sali, ustawić częstotliwości tak, aby odpowiadały dźwiękom muzycznym, w zupełnie innym miejscu zamknąć, najlepiej jakiegoś znanego, pianistę i dawaj koncerta! Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Ludzie słuchali pudełka, które grało jakoby samo z siebie, Gray zdobywał popularność i oczywiście hajs i interes się kręcił.

W zupełnie inny sposób do tematu podszedł inny gość, Wiliam Duddel. Pod koniec wieku dostał zlecenie aby poprawić komfort korzystania z ulicznych lamp elektrycznych. Rzecz w tym, że owe lampy wykorzystywały zjawisko łuku elektrycznego, więc dość głośno i średnio ładnie to bzyczało. Duddel odkrył między innymi, że bawiąc się napięciem dostarczanym do łuku może sterować częstotliwością dźwięku, jaki zeń się wydobywa. Stwierdził, że co on, gorszy? i też pokazał szerszej publiczności swój wynalazek jako instrument muzyczny. Przy okazji wyszło, że prócz lampy, która w zamierzeniu miała buczeć pod dyktando Anglika, w pobliskich biurach również grało, więc pojawiła się koncepcja przesyłania muzyki telefonem lub jeszcze ciekawiej, siecią elektryczną. Bo wiecie, tego jeszcze nie pisałem, ale trzeba pamiętać, że pierwszy głośnik, jaki znamy dzisiaj został zmajstrowany w latach dwudziestych XX wieku, więc wcześniej był wielki problem pt. jak tu zrobić tak, aby ktokolwiek usłyszał to, co było generowane.
Koncepcja przesyłania muzyki przez telefon spodobała się szczególnie niejakiemu Thaddeusowi Cahillowi, który w ostatnich latach XIX wieku zbudował coś, co można określić jako pierwszy, rzeczywiście prawdziwy instrument elektryczny, Telharmonium. Cahill miał ideę zbudowania maksymalnie uniwersalnego instrumentu, który miałby zalety wszystkich innych, za to wad jak najmniej. Pisał między innymi: "Telharmonium pozwoliłoby połączyć ekspresję fortepianu oraz podtrzymywanie dźwięku harakterystyczne dla organ. Muzyczną intensywnośc skrzypiec z polifonią całej sekcji smyczkowej oraz barwę i siłę instrumentów dętych z umiejętnościami akordów organów. Poprawiwszy defekty instrumentów tradycyjnych Telharmonium uczyniłoby je przestarzałymi".
Inspiracją do stworzenia takiego instrumentu było m.in. dzieło Hermanna Helmholtza "On the Sensations of Tone". W książce autor pokazał, że dźwięk składa się z jednego, podstawowego tonu oraz wyższych dźwięków, które razem określają barwę dźwięku. Cahill stwierdził, że można zbudować instrument, który będzie generował właśnie takie zestawy dźwięków sinusoidalnych i w ten sposób będzie się dało zasymulować każdy istniejący instrument i każdy jego aspekt brzmienia mieć pod całkowitą kontrolą. Na marginesie warto dodać, że takie podejście do dźwięku bywa stosowane jeszcze dzisiaj i ma nawet swoją nazwę: synteza addytywna. Pomysł przesyłania muzyki via sieć telefoniczna nie był nowy. Prócz opisywanego wcześniej łuku elektrycznego już w roku 1809 pruski wynalazca Samuel Thomas Soemmerring stworzył urządzenie do grania na dużą odległość na strojonych dzwonach. Co prawda aparat służył do badań zupełnie niezwiązanych z akustyką, ale i tak spowodował szereg spekulacji i badań nad możliwościami przesyłania dźwięku na większe odległości.
Innym, na prawdę ciekawym projektem był pomysł węgierskiego inżyniera Tivadara Puskása, który w roku 1893 założył coś jakby pierwsze radio dystrybuowane właśnie przez sieć telefoniczną. Wystarczyło zadzwonić pod odpowiedni numer i można było posłuchać najnowszych wiadomości lub ostatnich muzycznych hitów. Ciekawostką jest fakt, że usługa działała aż do II wojny światowej, kiedy to została totalnie rozpierdzielona sieć kabli i telefoniczna gazeta poszła się… Jeszcze ciekawiej poczynano sobie w Paryżu, gdzie jeszcze wcześniej, bo na początku lat 80-tych założono coś o nazwie Théâtrophone, czyli aparat do transmisji przedstawień teatralnych. Tu panowie w ogóle poszło po całości, bo stwierdzono, że w sumie człowiek ma dwoje uszu, więc można do każdego ucha przetransmitować sygnał z osobnego mikrofonu i w ten sposób powstała pierwsza i chyba jedyna stereofoniczna telefonia.
Jednak największy wpływ na Cahilla miały pomysły Gray'a. Problem w tym, że początkowo urząd odrzucił patent Cahilla, bo był zbyt podobny do wynalazku muzycznego telegrafu. Co zrobił? ano to, co chyba większość z nas czyli zaczął ostro hejtować wynalazek konkurencji. Twierdził, że żaden kulturalny człowiek nie byłby w stanie słuchać tych zgrzytów, pozbawionych ekspresji, o dość przypadkowej dynamice.
Telharmonium był instrumentem dość skomplikowanym. Posiadał trzy manułały, każdy po sześć dodatku układ klawiszy był dość nietypowy, gdyż trzeba było sterować nie tylko tonem podstawowym, ale również wyższymi składowymi. To wszystko było tak mega trudne, że trzeba było zatrudnić kompozytora, który tworzył utwory specjalnie na ten instrument.
Pod względem energożerności to był prawdziwy potwór! 15000W robiło swoje! Moc wysyłana w sieć telefoniczną była tak duża, że urządzenie zakłócało inne rozmowy!
Brzmienie instrumentu rzeczywiście wywołało niemało zamieszania. Pisano, że co prawda Telharmonium nie ma pewnych cech niektórych instrumentów, za to pozwala na niemal nieskończone możliwości zmiany brzmienia. W dodatku jest niezwykle czuły na sposób gry muzyka, daleko bardziej niż jakikolwiek znany wcześniej instrument.
Na Telharmonium mogło grać i najczęściej tak było, kilku muzyków, z których każdy zajmował się partią innego instrumentu. Ponoć efekty były oszałamiające. Telharmonium doczekał się nawet dysput filozoficznych. Pisano, że do momentu powstania tego instrumentu dobra muzyka była dostępna tylko dla bogatych. Wielkich kompozytorów można było usłyszeć na deskach scen największych filharmonii, oper czy teatrów, a na bilet na prawdę nie mógł pozwolić sobie każdy, nie wspominając o absolutnym wymogu wieczorowego stroju. Telharmonium na dobrą sprawę pozwolił, często po raz pierwszy, usłyszeć wielkie dzieła muzyki przez przeciętnego Kowalskiego, czy raczej Johna Doe, bo rzecz się działa w Nowym Jorku.
W sumie powstały trzy wersje Tellharmonium. Pierwsza, ważąca zaledwie jakieś siedem ton była jedynie prototypem uruchomionym aby pozyskać fundusze na pełną wersję przedsięwzięcia. Teraz uwaga! Model MKII ważył trzydzieści razy tyle, co prototyp, składał się z ośmiu stalowych walców o średnicy prawie 30cm umieszczonych na 60 metrowej ramie zrobionej z 18 calowej grubości dźwigarów. Prócz tego było dziesięć paneli sterujących zawierających w sumie ok. 2000 przełączników. Cała ta machineria wyglądała trochę jak elektrownia, a kosztowała skromne 200000 dolarów. Pamiętajmy, że wartość dolara w tamtych czasach była znacznie wyższa niż obecnie.
Instrument działał do roku 1914, bo jednak finanse pożerane przez tego kolosa przerosły możliwości twórcy. Do końca działalności wydano nań około jednego miliona dolarów i nie było szans na choćby częściowy zwrot kosztów z subskrypcji telefonicznych. Z resztą gdyby nawet udało się znaleźć wystarczająco dużo subskrybentów trzebaby zbudować osobną elektrownię do obsługi tylko tego urządzenia. Zakłócenia w ruchu telefonicznym były tak duże, że nie tylko osoby prywatne zgłaszały skargi , ale powodowały one problemy w funkcjonowaniu giełdy papierów wartościowych. Gwoździem do trumny okazał się mega szybki rozwój transmisji radiowej, która okazała się śmiesznie tania w porównaniu z tym, co oferowały linie telefoniczne.
Jeśli zastanawiacie się jak mogło brzmieć tellharmonium to posłuchajcie organów Hammonda, bo są one czymś w rodzaju tego właśnie instrumentu, ale oczywiście w miniaturze i z ograniczonymi możliwościami wpływania na barwę. Tam również dźwięk tworzony jest z tonów harmonicznych, które można dowolnie włączać lub wyłączać, co prawda nie jest aż tak rozbudowany jak oryginał, ale zasadnicza koncepcja przetrwała. Tellharmonium dał również początek szkole kompozytorów od muzyki mikrotonalnej. A co się stało z Telharmonium później? Niestety kasa robi swoje i całość poszła pod prasę. Brat Taddeusa przechował prototyp, jednak po jego śmierci instrument również zezłomowano.
Tak czy inaczej, Tellharmonium był niezwykle nowatorskim projektem wyprzedzającym swoje czasy nierzadko o dziesiątki lat. Klawiatura czuła na dotyk, skala wykraczająca po za dwanaście dźwięków gamy i szereg innych wynalazków sprawiły, że mimo porazki, Telharmonium należy bezwzględnie do tych instrumentów, o których każden jeden, co się interesuje historią muzyki elektronicznej wiedzieć powinien.
Mówi się, że XIX wiek winno się rozciągnąć do pierwszej wojny światowej, jednak myślę, że w przypadku instrumentów elektronicznych kamieniem milowym był właśnie Telharmonium. Przed nim było nic, po nim wszystko. Co dokładnie? O tym napiszę w kolejnej wolnej chwili, a jest o czym pisać.
Dla ciekawskich te oraz masa innych faktów można znaleźć na stronie www.120years.net

4 odpowiedzi na “Historia syntezatorów – Para w ruch!”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink