Siedzę właśnie w Storybox nagrywając jakąś książkę o Francji. Za parę godzin wrócę do żony i córki, w planach mam nagranie podcastów kilkoro, prócz tego kiedyś tam zamierzam otworzyć własną firmę i w ogóle, planów dużo. Znajomi twierdzą, że mam bardzo dobrze ogarniętą orientację przestrzenną, potężny bałagan, prócz tego mam nadzieję, że to poczucie humoru i dystans do siebie też jakiś tam posiadam. Wszystko fajnie, ale gdybyście mnie poznali ze dwadzieścia lat temu mięlibyście o mnie zupełnie inne zdanie. Nie chodzi tu o to, że dopiero w szkole byłem i siłą rzeczy do pracy jeszcze trochę mi brakowało, ale hm… tomecki z czasó podstawówki to dziwadło jakich mało! Z dyktafonem w ręce, w powyciąganych dresach, z odwiecznym i hm… bardzo widocznym katarem, bez kapci, ogłaszający światu jakieś głupoty bez związku z rzeczywistością był traktowany niemal jak upośledzony umysłowo. Chyba tylko oceny z przedmiotów ścisłych uratowały małego Bilka przed przeniesieniem do szkoły specjalnej.
Do tego wszystkiego brak zainteresowania sportem, disco polo również nie przyczyniało Tomeckiemu popularności. A może inaczej. Przyczyniały, ale in minus. W grupie byłem ignorowany niemal przez wszystkich, bo niby o czym ze mną gadać? Pojedynki Legia vs Widzew mnie nie interesowały, przegrywanie kaset z najnowszymi hitami tym bardziej, artykuły z "przeglądu Sportowego" czytane w grupie też, a gadać coraz to o nagrywaniu i puszczać sobie wzajemnie nagrania poczynione podczas weekendu w domu albo czasu wolnego w internacie… jedyne co niby zostawało to komputery, bo jakoś to mnie nawet wciągało, ale niemal wyłącznie jako narzędzie do zabawy dźwiękiem. inna rzecz, że nie było tej zabawy zbyt dużo, bo na Dos próżno szukać dobrych edytoró dźwięku. Ostatnim gwoździem do trumny był fakt przyjaźnienia się z równym, a może nawet większym dziwakiem, którego wygląd sprawiał, że stanowiliśmy komedię nad komediami. Normalnie lokalny Flip i Flap. Razem i osobno robiliśmy obciach dokumentny nie zważając czy obserwuje nas ktoś nieznajomy, czy siara idzie jeno lokalnie. Wyobraźcie sobie taki oto obrazek: idzie sobie jeden taaki duży, drugi taaki mały trzymając się za ręce, obaj wieku lat mniej więcej dwnastu, obaj w ubraniach jak psu z gardła wyjętych, śmieją się nie wiadomo z czego, prześcigają się w wymyśleniu bardziej idiotycznego i mniej pasującego do sytuacji słowa, bekają co chwila, a już największa radość jest gdy spotka ich ktoś obcy i spyta "co robicie?" wtedy to już trzeba się wysilić aby jakiś kretynizm porządny wymyślić. Natykając się na cokolwiek nietypowego np. kamień na drodze, rower z nietypowym dzwonkiem komentują rzecz w sposób nieprzewidywalny i oczywiście totalnie niepasujący do sytuacji. Nie wiem czy gdzieś znajdę tego próbkę, ale może się coś ostało, bo opisać to trudno. W każdym razie motto Tomeckiego to: "życie jest po to, aby nagrywać", a małym druczkiem "i po pięciu sekundach od nagrania odtworzyć, najlepiej nieco szybciej lub wolniej od oryginału, a im większe owo odtworzenie będzie zwracać uwagę tym lepiej". Chłopaki z grupy szybko się uodpornili na to więc trzeba szukać dalej. Goście przyjeżdżający obejrzeć niewidomych, pani w sporzywczym, dyrygent na próbie orkiestry, w której grał tata, caałe kolonijne towarzystwo itd.
Oczywiście jak większość wyalienowanych osób próbowałem zwrócić jakoś na siebie uwagę i jak w większości tego typu przypadków, wybierałem chyba najgorszy z możliwych sposobów czyli wspomniane już nagrywanie wszystkiego, wygłupy w najmniej spodziewanych momentach, jakieś niedorzeczne historyjki, słowa bez związku wtrącane do poważnych dyskusji i takie tam. W myślach i to chyba też norma, uznawałem wszystkich za debili, bo nikt nie umiał przeniknąć tej mojej osłonki głupoty. Przecież w głębi byłem normalny – fakt, interesowałem się dźwiękiem i to tak na ostro, ale prócz tego miałem jakieś tam przemyślenia, czytałem niegłupie, jak na mój wiek, książki, a w wieku dojrzewania, wbrew temu, co pokazywałem na zewnątrz, również odpowiednie kwestie zaczęły mnie interesować. Jednak jeśli wszyscy cą widzieć śmiesznego Bilka to będę śmiesznym Bilkiem, a tak po za tym proszę dać mi spokój, boście buce! Przy czym bucami byli wszyscy – inni z grupy i klasy, bo to dzieciaki albo pajace, nauczyciele, bo jacyś nieżyciowi są, wychowawcy, bo nie widzą we mnie normalnego człowieka… Na szczęście było parę osób, które coś tam zauważyły i próbowały do mnie dotrzeć i czasami udawało im się wydobyć ze mnie prawdziwego tomeckiego, ale łatwe to nie było i efekt osiągali raczej krótkotrwały.
Przyszła klasa trzecia gimnazjalna i.. nagle coś się dziwnego stało. No bo tak: ani jakoś specjalnie się nie zmieniałem, ani nawet nie starałem się bardziej niż wcześniej, mimo tego jakoś zaczęto ze mną częściej rozmawiać, a nawet znalazło się dziewczę, które chciało ze mną się spotykać na gruncie, że tak powiem, bardziej prywatnym Do tej pory zastanawiam się co się właściwie zadziało i nie znajduję żadnej sensownej odpowiedzi. Mówią, że dojrzałem, że kobita zmieniła, ale jakoś nie mogę się do tego przekonać.
Do końca gimnazjum byłem w Laskach, natomiast liceum to już zupełnie inna bajka. Tzw Poniatóka to jedno z elytarnych szkół Warsiaskich, do którego ledwie ledwie, ale się dostałęm. Nowi ludzie, nowe zasady, całkowity reset relacji. No i oczywiście kubeł zimnej wody wylany na głowę. W laskach najlepszy z matmy i ogólnie ścisłych, w muzycznej robiłem za gwiazdę i nagle w liceum okazuje się, że jestem raczej bliżej końca stawki, w muzycznej też tak sobie, może jeszcze ratuje mnie słuch, bo kształcenie słuchu idzie nieźle. W dodatku znajomości… jak można tak szybko się poznawać! to przecież jakieś nienormalne jest! W czasie gdy ja zacząłem poznawać ze trzy głosy na krzyż, reszta klasy wiedziała o sobie wszystko i jeszcze trochę więcej! Efekt łatwy do przewidzenia – w podyktowaniu z tablicy nie ma problemu, ale imprezy urodzinowe czy inne nieoficjalne wyjścia raczej mnie omijały.
Skończyło się liceum, zaczęła się… strefa nieciągłości. No bo co z tą wolnością zrobić? chciałbym oczywiście na reżyserię dźwięku, a potem się zobaczy. Niby wiem, że do studia mnie raczej nie przyjmą, do nagłośnieniówki tym bardziej, ale może coś swojego założę… w każdym razie nie ma się co tym przejmować, bo na szczęście przede mną pięcioletnie odroczenie wyboru. Nagle okazuje się, że ze studiów nici, bo jak powiedział jeden z wykładowców, którego nazwiska wolę nie wymieniać, "dzisiaj realizacja głównie polega na patrzeniu we wskaźniki więc chętniej przyjelibyśmy głuchego niż ślepego." cóż, mówi się trudno. W tamtym czasie ni cholery nie umiałem walczyć o swoje więc wyboru trzeba dokonać już. W pierwszej kolejności wyprowadzka od rodzicó, co prawda do babci, ale babcia często zajmuje się wnukami i nie ma jej w domu tygodniami. Mogłem mówić, że "mieszkam sam" i dumny byłem z tego niesamowicie. Inna sprawa, że gdy babcia przyjeżdżała to pierwsze co robiła to ogólna deburdelizacja.
Przydałaby się jakaś robota. Na dobry początek przepisywanie nagrań. Polegało to na tym, że dostawałem nagrane wywiady z ludźmi przeprowadzane przez instytuty badawcze i miałem zrobić z tego plik tekstowy. Robota prosta, kasy tyle co nic, ale mogę powiedzieć "pracuję!" Z czasem tekstó zaczęło brakować i trzeba było wymyślić coś nowego. Na szczęście przydarzyło się studium realizacji dźwięku na Tynieckiej, czyli dwa lata spokoju! Równocześnie zaczął powstawać Tyflopodcast jako odpowiedź na amerykański Blindcooltech, którego już nie ma. Na początku wyglądało to tak, że każdy mógł nagrać cokolwiek i bez żadnej obróbki szło na stronę. Idea bardzo mi się spodobała i obecnie najstarszym podcastem jest mój na temat leciwego Kajetka. Oczywiście żadnej z tego kasy nie było, każdy nagrywał za free, jak w Blindcooltech. Potem przejął to Firr i zaczęła się papierkologia, ale i kasa. Trzeba było kogoś, kto te wszystkie podcasty uładzi, a że miałem już papier ze studium, że jestem certyfikowanym kręcigałą tak więc mogłem się chwalić, że nie tylko pracuję, ale nawet w zawodzie! Wszystko fajnie, ale w gruncie rzeczy przydałoby się jeszcze coś takiego, co się zwie etatem, a z tym to już był problem. Z resztą praca pracą, a co po za tym? siedzę w czterech ścianach, znajomi tylko w necie, żadnych pomysłów na tzw. życie, kobity brak a nawet jeśli to albo zajęta albo hm… jak tu zagadać?
Ostatecznie jakoś wybrnąłem z sytuacji i kobita się pojawiła, ale sposób wybrałem chyba nie najszczęśliwszy.W każdym razie taką radę mogę dać ty któzy zastanawiają się miesiącami "jak to powiedzieć" przestańcie się zastanawiać i powiedzcie cokolwiek. Coraz więcej nagrywałem podcastó, pisałem na jednej czy drugiej liście dyskusyjnej, efekty można było po jakimś czasie zaobserwować. Ktoś tam mnie wynalazł i zaprosił na jakieś sympozjum czy coś takiego dla niewidomych, inny zaproponował stworzenie muzyki do czegoś tam, potem jakieś jedno, drugie szkolenie z nawigacji GPS, oprawa muzyczna do jednej z regionalnych stacji radiowych, a wisienką na torcie był telefon odnośnie pracy w Storybox.
Po co to wszystko piszę? głównym celem było przedstawienie jednej z dróg, którymi można pójść aby coś w tym życiu osiągnąć, bo to wcale nie koniec! Mam jakieś cele, marzenia, które z czasem chciałbym zrealizować. Po drugie chciałbym pokazać, że nawet ktoś, kto w szkole był uważany za ostatniego nieudacznika i fajtłapę może czegoś dokonać. Po trzecie bardzo ważne jest jeśli nie masz pomysłu na pracę, za to posiadasz jakąkolwiek wiedzę aby robić cokolwiek – prowadzić bloga, nagrywać podcasty, udzielać się na forach, gdzieś pisać, chodzić, innymi słowy jakoś się pokazać. Bez tego nikt nas nie zobaczy!
Ludzie często mi mówią, że mam pracę po znajomościach. I tak i nie, bo te znajomości z niczego się nie wzięły, bo gdyby nie Tyflopodcast nie poznałbym Michała, gdybym nie poznał Michała nie dostałbym prawdopodobnie tej oprawy muzycznej, no i przez dźwiękowe tyflopodcasty tak na prawdę dostałem pracę. inna rzecz, że prawdopodobnie ileś szans w swoim życiu zmarnowałem i może gdybym swego czasu to czy owo wykorzystał nie wiadomo co dzisiaj bym robił, ale cóż… jest jak jest, a co będzie dalej zależy w dużej części ode mnie. Im więcej ludzi poznamy, im więcej miejsc odwiedzimy, w im więkdszej ilości portali się pokarzemy tym większą mamy szansę, że ktoś nas zauważy i coś od nas będzie chciał w zamian za… tu już można fantazjować do woli.
tyle na dzisiaj. Czas pracy dobiegł końca, muszę jeszcze pojechać do Lidla, zająć się córką, przytulić żonę, nadrobić zaległości Tyflopodcastowe i…. coś pewnie wyjdzie po drodze.
Byó sobie Tomuś.
Siedzę właśnie w Storybox nagrywając jakąś książkę o Francji. Za parę godzin wrócę do żony i córki, w planach mam nagranie podcastów kilkoro, prócz tego kiedyś tam zamierzam otworzyć własną firmę i w ogóle, planów dużo. Znajomi twierdzą, że mam bardzo dobrze ogarniętą orientację przestrzenną, potężny bałagan, prócz tego mam nadzieję, że to poczucie humoru i dystans do siebie też jakiś tam posiadam. Wszystko fajnie, ale gdybyście mnie poznali ze dwadzieścia lat temu mięlibyście o mnie zupełnie inne zdanie. Nie chodzi tu o to, że dopiero w szkole byłem i siłą rzeczy do pracy jeszcze trochę mi brakowało, ale hm… tomecki z czasó podstawówki to dziwadło jakich mało! Z dyktafonem w ręce, w powyciąganych dresach, z odwiecznym i hm… bardzo widocznym katarem, bez kapci, ogłaszający światu jakieś głupoty bez związku z rzeczywistością był traktowany niemal jak upośledzony umysłowo. Chyba tylko oceny z przedmiotów ścisłych uratowały małego Bilka przed przeniesieniem do szkoły specjalnej.
Do tego wszystkiego brak zainteresowania sportem, disco polo również nie przyczyniało Tomeckiemu popularności. A może inaczej. Przyczyniały, ale in minus. W grupie byłem ignorowany niemal przez wszystkich, bo niby o czym ze mną gadać? Pojedynki Legia vs Widzew mnie nie interesowały, przegrywanie kaset z najnowszymi hitami tym bardziej, artykuły z „przeglądu Sportowego” czytane w grupie też, a gadać coraz to o nagrywaniu i puszczać sobie wzajemnie nagrania poczynione podczas weekendu w domu albo czasu wolnego w internacie… jedyne co niby zostawało to komputery, bo jakoś to mnie nawet wciągało, ale niemal wyłącznie jako narzędzie do zabawy dźwiękiem. inna rzecz, że nie było tej zabawy zbyt dużo, bo na Dos próżno szukać dobrych edytoró dźwięku. Ostatnim gwoździem do trumny był fakt przyjaźnienia się z równym, a może nawet większym dziwakiem, którego wygląd sprawiał, że stanowiliśmy komedię nad komediami. Normalnie lokalny Flip i Flap. Razem i osobno robiliśmy obciach dokumentny nie zważając czy obserwuje nas ktoś nieznajomy, czy siara idzie jeno lokalnie. Wyobraźcie sobie taki oto obrazek: idzie sobie jeden taaki duży, drugi taaki mały trzymając się za ręce, obaj wieku lat mniej więcej dwnastu, obaj w ubraniach jak psu z gardła wyjętych, śmieją się nie wiadomo z czego, prześcigają się w wymyśleniu bardziej idiotycznego i mniej pasującego do sytuacji słowa, bekają co chwila, a już największa radość jest gdy spotka ich ktoś obcy i spyta „co robicie?” wtedy to już trzeba się wysilić aby jakiś kretynizm porządny wymyślić. Natykając się na cokolwiek nietypowego np. kamień na drodze, rower z nietypowym dzwonkiem komentują rzecz w sposób nieprzewidywalny i oczywiście totalnie niepasujący do sytuacji. Nie wiem czy gdzieś znajdę tego próbkę, ale może się coś ostało, bo opisać to trudno. W każdym razie motto Tomeckiego to: „życie jest po to, aby nagrywać”, a małym druczkiem „i po pięciu sekundach od nagrania odtworzyć, najlepiej nieco szybciej lub wolniej od oryginału, a im większe owo odtworzenie będzie zwracać uwagę tym lepiej”. Chłopaki z grupy szybko się uodpornili na to więc trzeba szukać dalej. Goście przyjeżdżający obejrzeć niewidomych, pani w sporzywczym, dyrygent na próbie orkiestry, w której grał tata, caałe kolonijne towarzystwo itd.
Oczywiście jak większość wyalienowanych osób próbowałem zwrócić jakoś na siebie uwagę i jak w większości tego typu przypadków, wybierałem chyba najgorszy z możliwych sposobów czyli wspomniane już nagrywanie wszystkiego, wygłupy w najmniej spodziewanych momentach, jakieś niedorzeczne historyjki, słowa bez związku wtrącane do poważnych dyskusji i takie tam. W myślach i to chyba też norma, uznawałem wszystkich za debili, bo nikt nie umiał przeniknąć tej mojej osłonki głupoty. Przecież w głębi byłem normalny – fakt, interesowałem się dźwiękiem i to tak na ostro, ale prócz tego miałem jakieś tam przemyślenia, czytałem niegłupie, jak na mój wiek, książki, a w wieku dojrzewania, wbrew temu, co pokazywałem na zewnątrz, również odpowiednie kwestie zaczęły mnie interesować. Jednak jeśli wszyscy cą widzieć śmiesznego Bilka to będę śmiesznym Bilkiem, a tak po za tym proszę dać mi spokój, boście buce! Przy czym bucami byli wszyscy – inni z grupy i klasy, bo to dzieciaki albo pajace, nauczyciele, bo jacyś nieżyciowi są, wychowawcy, bo nie widzą we mnie normalnego człowieka… Na szczęście było parę osób, które coś tam zauważyły i próbowały do mnie dotrzeć i czasami udawało im się wydobyć ze mnie prawdziwego tomeckiego, ale łatwe to nie było i efekt osiągali raczej krótkotrwały.
Przyszła klasa trzecia gimnazjalna i.. nagle coś się dziwnego stało. No bo tak: ani jakoś specjalnie się nie zmieniałem, ani nawet nie starałem się bardziej niż wcześniej, mimo tego jakoś zaczęto ze mną częściej rozmawiać, a nawet znalazło się dziewczę, które chciało ze mną się spotykać na gruncie, że tak powiem, bardziej prywatnym Do tej pory zastanawiam się co się właściwie zadziało i nie znajduję żadnej sensownej odpowiedzi. Mówią, że dojrzałem, że kobita zmieniła, ale jakoś nie mogę się do tego przekonać.
Do końca gimnazjum byłem w Laskach, natomiast liceum to już zupełnie inna bajka. Tzw Poniatóka to jedno z elytarnych szkół Warsiaskich, do którego ledwie ledwie, ale się dostałęm. Nowi ludzie, nowe zasady, całkowity reset relacji. No i oczywiście kubeł zimnej wody wylany na głowę. W laskach najlepszy z matmy i ogólnie ścisłych, w muzycznej robiłem za gwiazdę i nagle w liceum okazuje się, że jestem raczej bliżej końca stawki, w muzycznej też tak sobie, może jeszcze ratuje mnie słuch, bo kształcenie słuchu idzie nieźle. W dodatku znajomości… jak można tak szybko się poznawać! to przecież jakieś nienormalne jest! W czasie gdy ja zacząłem poznawać ze trzy głosy na krzyż, reszta klasy wiedziała o sobie wszystko i jeszcze trochę więcej! Efekt łatwy do przewidzenia – w podyktowaniu z tablicy nie ma problemu, ale imprezy urodzinowe czy inne nieoficjalne wyjścia raczej mnie omijały.
11 odpowiedzi na “Byó sobie Tomuś.”
No i bardzo łądny wpis. Ja jestem na etapie liceum. :d I choć pobyt w Laskach wyglądał dla mnie inaczej, to od tego punktu zaczęły się jak na razie, i mam nadzieję, żę nie będą jedyne, podobieństwa.
Super wpis. Co do marnowania szans.. Już czasu się nie cofnie… Fajnie, że robisz to co lubisz. Gdy skończyłam czytać „Francuskie zlecenie” i „Francuski klejnot” Anny J. Szepielak, z przyjemnością usłyszałam komunikat zawierający nazwisko realizatora. 🙂 Powodzenia. <3
Umnie przełom apropo zmiany nastąpił na Tynieckiej nowa szkoła nowi ludzi i nowa opinia zaczynałem od zera 🙂
Tomku, spełniaj marzenia i podążaj naprzód. Świetny wpis, czytałam z zapartym tchem.
Bardzo ładny wpis. 🙂
I na tym kończą się pomysły na konstruktywny komentarz. 🙂
Super, że tym się podzieliłeś. Dzięki.
Jednym słowem, byłeś w Laskach typowym niewidomkiem-dziwaczkiem. 🙂
Nie do końca, bo w grupie niewidomych też byłem dziwakiem, więc freak do kwadratu.
ja w tym momencie, na studiach mam problem delikatny z jakimiś większymi towarzyskimi spotkaniami, czuję się samotny z lekka aż sobie wynajduję przyjaciół z zagranicy, tak to u mnie teraz się dzieje, albo mam ich porozwalanych po Wrocławiach, żyrardowach… a warszawa niby taaaka duża… 😀
Ja powiem tak:
Wpis jest fajny, oczywiście.
Ja też w szkole byłem dziwakiem na kwadrat, ale zato na uczelni mnie polubili.
Moja tendencja kręci się do poznawania nowych ludzi, nawet ostatnio dużo zagraniczniaków, bo nie ma to, jak studencię przyjdzie z jakiegoś obcego kraju, a ostatnio przyjeżdżają studenci z UAM.
Serio, z UAM? Narzekają sporo?